Fot. Zbiory prywatne

Serenity czyli nuty utkane z uczuć zaklęte w czasie

Zanim skreślę słów kilka na temat samej muzyki, spieszę wyjaśnić, że za projektem Serenity sygnowanym nickiem Almadera, kryją się: Aleksandra Raczyńska – śpiew;  Otso Kasperi Mielonen – kontrabas; Sebastian Zawadzki – fortepian; Jesper Lørup Christensen – perkusja; Johannes Käsbach – gitara, zaś w warstwie literackiej sprawczynię przedsięwzięcia wspierała czeska poetka Thea Podzimková. A co o samej produkcji mówi Almadera? Otóż zdradza, że to jej: „/…/wyraz miłości do natury, ludzi i świata. To moja debiutancka płyta – podsumowanie 10 lat pracy, w trakcie których doświadczałam zarówno twórczych wzlotów, jak i momentów zwątpienia w siebie. Przez lata próbowałam być „jakaś”, teraz wiem, że najpiękniej jest po prostu wyrazić autentyczną siebie.”. Szczerze mówiąc, idąc tropem mądrości Isaac Bashevis Singer rodem, Noblisty z Leoncina, „Nie wymyślaj, opowiedz mi swoja historię – historię siebie, a możesz być pewien, że nie ma drugiej takiej na świecie”. I tak czyni Raczyńska.

Niewiem czy to przypadek, ale muzyka tej dzielącej czas między dwa portowe miasta: Kopenhagę i Gdańsk, a wykształconej w wspomnianym Gdańsku i kolejnym Procie – Barcelonie wokalistki, chórmistrzyni, kompozytorki biegłej w muzyce klasycznej i jazzie, ma w sobie to coś co uwielbiam u Skandynawów, czyli zapatrzenie, a może raczej zasłuchanie „po za horyzont”. Ten horyzont przekracza stylistycznie, bowiem ma w sobie jazzowy zaśpiew, i tak typowa wolność tego gatunku ale i doprawia to odrobiną klimatów indie, nie stroniąc od eksperymentów (vide Bjórk).

„Two Hours Story” niesie ducha Joni Mitchell z jej ostatnich krążków, wrażenie to wspiera fantastyczne operowanie akustycznym fortepianem i gitarą tak swobodną jak u Aarset, gdybym miał jeszcze szukać jakichś brzmieniowych analogii, to grzebałbym w tyglu z norweskimi dokonaniami gwiazd ECM-u (tcy z odrobina prądu) albo w płytach Bendika Hofsetha.

Sonorystyczne eksperymenty rozgadanego tła (jak w „Creating”) z wspaniałą wokalizą i wreszcie wejście groove’u mam w sobie coś z odrobinę zapomnianych klimatów 4AD.  Niesłusznie zapomnianych.

Jednak tym czymś co mnie tu najbardziej fascynuje, to totalne podejście do sztuki wokalnej (jak choćby w „Birds”), tak, przekraczanie granic, negacja barier (sztucznych) to znak rozpoznawczy krążka. No i jest jeszcze coś. Jest on de facto albumem koncepcyjnym, a poszczególne utwory tworzą całość. Słucha się tego świetnie, w zasadzie za każdym razem odkrywając jakiś detal.

Szukałem genezy pseudonimy artystki, ale jedyny na jaki natrafiłem związany jest  hotelarstwem (w Ujung Pandang South Sulawesi), a to kompletnie nie przystoi do uroku, wręcz tajemnicy, którą niesie w sobie muzyka wokalistki.  A może właśnie przekornie, przystaje jak tajemnica Orientu.

Almadera opowiada nam tajemnice jak z Księgi Tysiąca i Jednej Nocy, gdzie my jesteśmy królem Szahrijarem a ona królową Szeherezadą. Każdorazowo zostawia nas z zapytaniem: – A wiesz co będzie za zakrętem, zmianą tonacji, barwy, faktury? I tak wciąga nas w tę grę.

I fajnie. Fajnie się tego słucha. Polecam, zdecydowanie jedno z odkryć roku, a że przy tym debiut, 3mam kciuki za równie udany sequel. Kiedyś.  

Piotr Iwicki